Nie mamy w zwyczaju zaliczania ‘must see places’ – głównych atrakcji turystycznych -z doświadczenia wiemy, że są to często miejsca, które zamieniły swój wyjątkowy klimat na wszechogarniającą komercję, a ulice wypełnione są tłumami turystów… Z tego też powodu początkowo nie braliśmy pod uwagę Lalibeli, jako miejsca, do którego pojedziemy w Etiopii. Dopiero gorące namowy, a w końcu groźby koleżanki – teolożki, skłoniły nas do zweryfikowania planów.
Legenda głosi, że ponad tysiąc lat temu król o imieniu Lalibela, inspirowany proroczym snem nakazał wydrążyć kościoły w skale. Te przez wieki zostały nieodkryte przez cywilizację zachodnią. Dziś Labilela jest największą atrakcja turystyczna w Etiopii, ale mimo to jest stosunkowo mało znana i jest tam niewielu odwiedzających.
Położenie
My do Lalibeli dotarliśmy turbośmigłowym samolotem, narodowych linii lotniczych – Ethiopian Airlines. Lotnisko, zdecydowanie było najmniejszym lotniskiem, na jakim do tej pory byliśmy. Ląduje tu przeciętnie jeden samolot dziennie z około 20 pasażerami. Bagaże wypakowywane są ręcznie na metalowy wózek, przepychany później w stronę budynku terminalu, skąd każdy pasażer sam odszukuje i zabiera bagaż i idzie w swoja stronę! W zasadzie, to wszyscy idą na parking gdzie czekają 2 lub 3 taksówki, które za stałą opłatą zabierają podróżnych do oddalonego o 25 km miasteczka. W tym samym czasie samolot odlatuje do kolejnego miejsca z pasażerami, którzy nie wysiedli w Lalibeli – mieście kościołów skalnych.
Sama lokalizacja Lalibeli jest niesamowita, gdyż leży ona na wysokości 2630 m n.p.m., pośród surowych, wypalonych słońcem, skalistych gór oraz głębokich przepaści. Lalibela to w zasadzie mała osada z jedną, gdzieniegdzie wyasfaltowaną, drogą i z kilkoma zbliżonej jakości pensjonatami, ale o różnych cenach. Bez wątpienia jest to najbardziej popularne wśród turystów miejsce w Etiopii, ale równocześnie nie ma tu dzikich tłumów ani na ulicach ani w świątyniach. Po krótkiej rozmowie z mężczyzną sprzedającym bilety wstępu na teren z kościołami skalnymi, dowiedzieliśmy się, że średnio wydaje on nie więcej niż 100 wejściówek dziennie!
W świątyniach
Nam też udało się kontemplować piękno, a zarazem surowość świątyń w samotności. Oczywiście kilka razy spotkaliśmy przybyszy ze starego kontynentu, ale z łatwością można było tego uniknąć. Niesamowitym przeżyciem było uczestniczenie w południowym nabożeństwie – wtedy na 2 godziny cały kompleks zamykany jest dla zwiedzających. Początkowo strażnikowi nie podobał się pomysł, że ‘faranji’ (biały człowiek) będzie uczestniczył w liturgii, ale ostatecznie uległ naszym prośbom. Pewnie było tu przed nami kilku chętnych do uczestniczenia, którzy nie potrafili w pełni dostosować się do tradycji i praktyk odbywanych podczas mszy. Etiopscy mnisi szczególnie nie są zadowoleni, gdy uczestnicy wychodzą w trakcie nabożeństwa, (które trwa – bagatela – 2 godziny) lub, co gorsze, próbują uwiecznić mistycyzm wydarzenia na kliszy… Atmosfera faktycznie była wyjątkowa. Prawdopodobnie obrzęd, w którym uczestniczyliśmy nie zmienił się od wieków, a jedyną oznaką postępu czasu była nisko zawieszona świetlówka, która i tak nie dawała wystarczająco dużo światła by móc czytać Pismo Święte – do tego używano namoczonego w parafinie sztywnego sznura-świecy, który przechodził z rąk do rąk wraz z biblią! My, w oparach kadziła, staraliśmy się naśladować garstkę wiernych, wspierając się przez godziny na długich laskach zakończonych etiopskim krzyżem, pozdrawiając święte księgi, całując krzyże oraz często klękając w taki sposób, że czoło dotykało kamiennej posadzki…
Oprócz wizyty w kościołach skalnych i spaceru wzdłuż zakurzonej drogi w Lalibeli można wybrać się na jedno lub kilku dniową wycieczkę do średniowiecznych klasztorów, które rozsiane są po pobliskich zboczach. My nie skorzystaliśmy z tej okazji. Zamiast tego postawiliśmy na relaks w tutejszych knajpkach. Jedną z nich, małą, prowadzoną przez rodzinę restaurację, szczególnie sobie upodobaliśmy (szyld zamawiał polsku: „zapraszamy, warto”). Tam zasmakowaliśmy wszystkich dań z karty, a kiedy mieliśmy ochotę odpocząć od etiopskiego jedzenia, zamówiliśmy frytki… wtedy wydało się, że frytki są tutaj raczej egzotyczną i nieznaną potrawą. Po dłuższej chwili wyjaśniania jak je przyrządzić, dostaliśmy talarki całkiem smaczne chipsy ziemniaczane!
Zapraszamy do obejrzenia zdjęć!