W drogę
Jadąc do Botswany dobrze wiedzieliśmy, że będzie dziko. Zwierząt jest więcej niż w Namibii, mniej zebr i żyraf, za to więcej słoni i lwów. A Moremi to najbardziej znany i najlepiej przygotowany dla turystów park, gdzie w naturalnych warunkach żyje olbrzymia ilość dzikich zwierząt. Kempingi załatwiliśmy w ostatniej chwili i wolne miejsca udało nam się znaleźć prawdziwym cudem, gdyż inni rezerwują je m/w pół roku wcześniej.
Ruszyliśmy więc do parku Moremi. Znajduje się on w pobliżu Maun, miasta położonego w centralnej Botswanie, i znaczącego punktu na mapie turystycznej tego kraju. To stąd organizuje się wypady do delty Okavango, loty widokowe, polowania na baobaby itd. Zaopatrzeni w jedzenie na 2 dni, z namiotem i śpiworami zmierzaliśmy ku przygodzie. Przygodzie afrykańskiej, a więc spotkaniom z… game.
Czym jest “game”?
Zanim przybyliśmy do Afryki, byliśmy przekonani, że będziemy uczestniczyć tu w safari. Byliśmy jednak w błędzie. Kiedy dotarliśmy do Botswany (i Namibii) wciąż spotkaliśmy się z określeniami typu “game drive” (przejażdżka) “game watch” (podglądanie) “game park” (wiadomo) czy “game steak” (hm… kolacja). Otóż “game” to dzikie zwierzęta, i w tej części świata spotkacie się z tym, że na wszelkie doświadczenia z dzikimi zwierzętami nie mówi się safari lecz właśnie “game ….”
Noc na dachu
Pierwszą noc planowaliśmy spędzić na kempingu w drodze do parku. Po półtorej godzinie drogi z Maun zjechaliśmy z “głównej” drogi prowadzącej do południowej bramy Moremi. Jechaliśmy krętą, piaszczystą, mało uczęszczaną drogą, przez busz. Na miejsce dotarliśmy o zachodzie słońca. To była pierwsza, lecz nie ostatnia niespodzianka tej wyprawy: był to bush camp, a więc poza drewnianą toaletą (zwą to w tej części świata ablutions) były tam jedynie “miejsca kempingowe” oznaczone numerkami. Krzaki. A na całym “kempingu” nie było żywej duszy.
Było za późno żeby wracać. Musieliśmy poradzić sobie z faktem, że tę noc spędzimy sami w środku dzikiego buszu. A nieustannie słyszeliśmy odgłosy słoni, małp i innych niezidentyfikowanych zwierząt. W zasadzie opcje mieliśmy dwie: spać w aucie. Lub na dachu auta. Niestety nie mieliśmy już luksusowych namibijskich namiotów dachowych. Dlatego mogliśmy tylko użyć naszego małego namiociku MSR. Tak też zrobiliśmy i rozłożyliśmy go na dachu naszej Toyoty Hilux. W nocy było wietrznie (namiot nie przywiązany), głośno, małpy szalały w pobliżu, ale przeżyliśmy i nie daliśmy się zjeść, choć nie była to najspokojniejsza noc naszego życia.
Tropienie geparda a więc National Geographic Live
Następny dzień zaczynał się leniwie. Trochę słoni, żyraf, zebr. Zimowe słońce stało już wysoko, było ciepło, ale nie gorąco. Mijaliśmy jednostajnie żółte zarośla, krzaki i trawy. Próbowaliśmy usilnie wypatrzeć jakiś ciekawy “game”. Mijała kolejna godzina jazdy po piasku. Wtem każde z nas krzyknęło równocześnie: patrz!
Przed nami, w odległości nie większej niż 50 metrów zobaczyliśmy kota. Kot był umięśniony, ale niezwykle smukły, ruszał się równocześnie dostojnie i dynamicznie. Wiedzieliśmy od razu. To gepard czyli cheetah.
Od tego momentu zaczęliśmy go śledzić. Przez kilka minut siedział bezczynnie pod drzewem. Ani wtedy, ani później, nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Byliśmy dla niego białym poruszającym się przedmiotem. Po chwili gepard ruszył i powoli, zatrzymując się co kilkanaście metrów, chcąc pozostać niezauważonym, zbliżał się do stada antylop impala. Nie zdołał jednak zaatakować. Zauważyły go kudu. A samce kudu są za duże, by gepard mógł sobie z nimi poradzić. Te podchody trwały przez prawie dwie godziny. Gepard przybliżał się i oddalał od stada antylop. A my koło niego, nie dalej niż kilkadziesiąt metrów, śledziliśmy każdy jego krok. Aż do tego stopnia, że nie zauważyliśmy przechodzącego obok stada słoni czy wychodzącego ze stawu olbrzymiego krokodyla. To były dwie godziny, kiedy, po raz pierwszy w życiu mogliśmy poczuć się jak na planie “filmu przyrodniczego”. Kiedy wokół nas działo się prawdziwe życie dzikich zwierząt w naturze, a my byliśmy prawie przeźroczystymi obserwatorami.
Temperament słonia
Noc spędziliśmy na kempingu o ładnej nazwie “3rd Bridge”. Tym razem, choć kemping nie był ogrodzony, czuliśmy się odrobinę pewniej, bo na kempingu było trochę innych turystów. Rano przejechaliśmy na drugą stronę pobliskiej rzeki. Trochę przez mostek, a trochę przez rzekę, bo mostek był za krótki. Było emocjonująco, ale nie utknęliśmy w połowie i ruszyliśmy na poszukiwanie zwierzyny.
Jechaliśmy więc przez park. Krajobraz wokół na przemian przypominał bardziej sawannę, bądź busz. Drodze, którą się poruszaliśmy, daleko było do zadbanych, szerokich traktów namibijskich. Wąska, kręta, piaszczysta, prawie ścieżka, wiła się wśród krzewów i niskich drzew. Momentami piasek był tak rozjeżdżony, że musieliśmy bardzo się starać, żeby nie zakopać naszej Toyoty Hilux. Co nam z 4×4, kiedy droga niekiedy bardziej przypomina wydmę niż ulicę?
Wyjechaliśmy z buszu na niewielką polanę. Natychmiast zauważyliśmy, że z naprzeciwka coś się zbliża. Drogą, w naszą stronę. Duże coś. Konkretnie: słoń.
Od razu, jak to zwykliśmy robić w Afryce, wytężyliśmy pamięć, żeby przypomnieć sobie instrukcję obsługi słonia. A brzmi mniej więcej tak: nie drażnić (łatwo się irytuje), siedzieć cicho i nie wydawać gwałtownych dźwięków (ma bardzo wrażliwy słuch), zawsze ustępować mu z drogi (jest duży, nieobliczalny, a poza tym patrz pkt 1).
Zatrzymaliśmy auto, nie gasząc silnika. Uważnie obserwowaliśmy jego kroki. Zbliżał się do nas drogą jeszcze przez chwilę, po czym przystanął w odległości 20-30 metrów. Zabrał się za konsumpcję pobliskiego drzewa. Owijał trąbę w okół gałęzi, szarpał nią by zerwać gałąź i tak przygotowany posiłek konsumował. Trwało to chwilę i wydawało nam się, że zupełnie przestał na nas zwracać uwagę. Do czasu. W pewnym momencie porzucił lunch. Spojrzał w naszą stronę. I nagle zaczął coraz szybszym krokiem zbliżać się w stronę auta. Nie zastanawialiśmy się długo co zrobić. W zasadzie to był odruch. Gaz do dechy i spadamy. Kiedy dotarł do miejsca, w którym staliśmy, nas już tam nie było, co nie przeszkodziło mu zamachnąć się w naszą stronę trąbą.
Morał: słonie to choleryczne zwierzaki, które najfajniej wyglądają z pewnej odległości.
1 miejsce w zmianie koła na czas albo 1:0 dla nas vs. lew
Podglądaliśmy przez dłuższy czas stado żyraf leniwie spacerujących w pobliżu stawów. Dla tych, którzy nigdy nie widzieli jak pije żyrafa, dokumentacja – odbywa się to mniej więcej tak:
W końcu pozwoliliśmy żyrafom żyć, a sami skierowaliśmy się do wyjazdu z parku. Mieliśmy do przejechania około 50 km, byliśmy dokładnie po drugiej stronie parku. Pewnymi ruchami wchodziliśmy w zakręty na piaszczystej drodze, próbując dotrzeć do parkowej “drogi głównej” , aż w pewnym momencie, bum, bam, huk, trzask i… No właściwie nic takiego się nie stało. Najechaliśmy na wystający korzeń. Trochę nas podrzuciło do góry. No i tyle, że…. złapaliśmy gumę. Gumę! Musimy zmienić koło, żeby wydostać się z parku. W okół żywej duszy, a wszędzie przechadzają się dzikie zwierzęta, od słoni po lwy! Jak (prze)żyć? Nie to żebyśmy mieli jakieś szczególne doświadczenie w serwisowaniu aut, ale tym razem zmieniliśmy koło naprawdę szybko. Emocje były gigantyczne! Na szczęście to nie jest jednak tak, że lwy są wszędzie, a słoniom chyba nie chciało się akurat zaglądać w te okolice. Po 20 minutach koło było zmienione. Przeżyliśmy!
Czyli, w końcu, jak nie dać się zjeść?
No tak zapytacie, a gdzie ta kluczowa informacja, jak nie dać się zjeść? Oto kilka przydatnych wskazówek:
- Nie wychodzić z auta, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne.
- Na kempingu starać się ograniczyć przebywanie na otwartej przestrzeni.
- Po zmroku nie wychodzić z namiotu, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne
- Nigdy, absolutnie nigdy, nie trzymać jedzenia gdzieś indziej niż w samochodzie.
- Posługiwać się zdrowym rozsądkiem.
Tyle o survivalu z dzikimi zwierzakami. Jeżeli macie pytania, to piszcie w komentarzach!
Zobacz komentarze (1)
Przepiękne zdjęcia! Mieliście duże szczęście z bliskim spotkaniem geparda :)
ps. przed wyjazdem do Namibii ja też długo zastanawiałam się co to jest ten "game" ;)